Mole Dzikowskiego
Dziku to była jego ksywka. Wcześniej miał inną – Termos – po ojcu. Bo jak się nawalił to bardzo długo go trzymało. Takie to było u nich dwojakie – zarazem rodzinne jak i ekonomiczne. Ta nowa była od nazwiska – Dzikowski.
Dziku kiedyś zjarał się i zobaczył niesamowitą prawdę życia. Jego zdaniem mole kuchenne potrafią przeniknąć przez nos do mózgu ofiary, zahipnotyzować ją i żyć w jej ciele przez tę chwilę zanim zdecydują się wylecieć znowu przez nos. Twierdził, że dokładnie właśnie to mu się przydarzyło i to wielokrotnie. Wtedy to podobno człowiek wyprawia najgłupsze rzeczy. Wątły i Szymon Bosek – dwaj najlepsi koledzy Dzika uważali, że to klasyczne pierdololo. I traktowali jako kretyńską wymówkę do tego co Dziku wyprawiał czasem na melanżach.
Tulipan nienawiści do moli kwitł w nim od dwudziestego czwartego roku życia. Wiązało się to z charakterystyczną dietą. Dzikowski zrezygnował ze wszystkich produktów, którymi żywiły się mole. Odpadały kasze, ryże i mąki i tym podobne oraz pochodne. Bał się, że połknie jajka moli i rozwiną się w nim w środku a on sam zostanie inkubatorem zagłady dla ludzkości. I tak łaził za wszystkimi i mendził. Uważajcie na mole, zabijcie te mole, czego to tu lata, tylko nie podchodź i tak dalej. Łaził wszędzie z łapką, z dezodorantem, z zapalniczką, szafki ludziom przeszukiwał w klatce, w bloku, u znajomych w mieszkaniach. I tak strzegł tego osiedla jak umiał przed molami. „No wariat. Może z małą szkodliwością, ale jednak jakoś tam pierdolnięty.” Powiedział kiedyś o nim Wątły.
Mole spożywcze były źródłem wielu nieszczęść. To przez nie Dziku zerwał z Martą. Przejęły jego ciało i urządziły sobie dzikie tournée po klubach w okolicy. Mole miały ewidentną słabość do Magdy. Sama wyglądała jak mol. Z tymi pastelowoszarymi włosami, lekko ziemistą skórą pokrytą puszystą warstewką pudru. Mole wiedziały co robią, Dziku nie wiedział do końca co robił a najmniej z tego wszystkiego umiała zrozumieć Marta. Na szczęście szybkim plaskaczem wybiła Dzikowi mole z głowy i znowu wrócił do siebie. Czego nie można było powiedzieć o Marcie, bo Marta nie wróciła już do niego nigdy.
Jakie to jest uczucie niby Dziku, że co ci ten mol do nosa włazi i co dalej niby się dzieje? Zapytał kiedyś Szymon Bosek. Zrobił to bardziej z nudów niż z niewiedzy i oczywiście dla tak zwanej beki. Szymon Bosek – ksywka BOSKI miał klasyczną aparycję osiedlowego dresa i równie sprecyzowane zaplecze merytoryczne. Miał też matkę. To bardzo istotne bo była to MATKA BOSKA. Był dumny z tego żartu i twierdził, że wymyślił go pierwszy.
Historia. Dziku ożywił się, zaczął gestykulować, że to trochę swędzi, a potem trochę jakbyś był najebany, ale tak nie do końca a potem trochę nie pamiętasz, ale słyszysz też jakieś dziwne głosy w głowie, ale z drugiej strony to też jakbyś był w takiej bańce, wszystko pachnie metalem, zmienia się trochę gust muzyczny...
Gust muzyczny? Dopytał Szymon Bosek
No mówię Ci, że jak mi wlazł mol do nosa, to potem miałem na spotifaju szesnaście razy odtworzone DESPACITO.
Na Szymonie nie zrobiło to zbyt dużego wrażenia. Prawdę mówiąc w pierwszej kolejności pomyślał, że z molem w nosie kasują Ci się wyświetlenia na spotifaju. Despacito to przecież zajebista piosenka. Ale potem zrozumiał, że Dziku słucha przecież jakichś niebotycznych gówien z OFF Festiwalu w Katowicach. Trudno, znają się, „przyjaźń swoje prawa ma”, jak śpiewał Krzysztof Krawczyk, który to z kolei potrafił z godnością połączyć w sobie te dwa przeróżne światy. Świat Despacito i OFF Festiwalu.
Jakoś tam którego dnia zdarzyło się to coś czego się Dziku obawiał najbardziej. Wątły i Szymon stanęli w drzwiach jego chaty. Mieli się umówić akurat na jakieś grube lolo, może na partyjkę w PESa, a może po prostu żeby posiedzieć, pogadać, ponarzekać na dziewczyny i na to wszystko.
Zamiast tego przynieśli jednak słoik. Mieli słoik pełen moli spożywczych. Dziku o mało co nie dostał zawału. POJEBAŁO WAS?! Zapytał tak jak się spodziewali. Jego trudy i walka ze złem obudziły rządzę. Efekt uboczny. Efekt pożądania zła. Prawdziwy dramat. Walka ze złem eksponuje zło.
To się albo skończy, albo… Sam nie wiem co – powiedział Boski z totalnym posiadaniem jakiejkolwiek elokwencji w dupie.
Siadaj tam, odpalaj kamerkę i wciągamy – powiedział Wątły. Powiedział tak, usiedli, odkręcił słoik, złapał mola i wciągnął go do nosa. Było JUŻ ZA PÓŹNO…
Na strzeżonych osiedlach grasują dziki.
Wtedy, w 2048 roku nie wiedzieliśmy jeszcze co wniesie w nasze życia cywilizacja dzików. Wchodziliśmy akurat w rok szczeciny, w pierwszym kwartale kła i ostatnim tygodniu ryjka.
Chociaż według ówczesnego kalendarza był po prostu pierwszy maja. Dziki przyleciały do nas w srebrzystych dyskach. Miały czerwone peleryny i przeciwsłoneczne okulary. Na początku nikt nie traktował ich poważnie. Dziki z kosmosu? Chyba sobie żartujesz - śmiali się ze mnie w szkole. Moje osiedle zostało zajęte jako pierwsze. Miałem wtedy na imię Marcin. Na plastyce dostałem czwórkę z plusem za narysowanie pokracznej postaci dzika z zieloną różdżką, czerwoną peleryną i fioletowymi bucikami. Dokładnie takim jakim go zapamiętałem.
Początkowo wszyscy postanowili to zignorować. Dziki beztrosko buszowały sobie po osiedlu. Przesiadywały na ławkach, wylegiwały się na ścieżkach rowerowych. Stopniowo zaczynało się stuptywanie raciczkami parkanów, potem rozgrzebywanie śmieci, drobne nieuprzejmości a nawet wrogie spojrzenia.
Pamiętam ten rosnący strach. Dziki przesiadły się nagle na nasze place zabaw, trzepaki i huśtawki. Potem zaczęły uczęszczać do szkół, klubów i domów kultury. Pamiętam jak mina zrzedła pani od plastyki. Ale oceny mi nie podniosła. Pan Wojtek z domu kultury próbował przenieść je do sekcji szachowej, ale dziki nieporadnie posługiwały się pionkami, cały czas coś wywalały i strasznie się o to denerwowały. Ostatecznie przesiadły się do samochodów naszych mam i ojców, i zaczęły jeździć, i załatwiać jakieś „swoje sprawy”.
Stopniowo zaczynaliśmy być spychani co raz bliżej drzwi własnych domów. Dziki urządzały dziwne przyjęcia, zawody sportowe i przygotowywały naprawdę słaby kabaret. Wielkie rewie kabaretowe w wykonaniu dzików ciągnęły się godzinami i nie dało się z nich ni w ząb zrozumieć ani jednego żartu.
Stopniowo przestawaliśmy już wychodzić z domów. Dziki zaczęły kłócić się między sobą o przywództwo. Część z nich zdjęła nawet peleryny. Nieliczni, którzy schodzili jeszcze wtedy z bloków na zewnątrz widzieli jak powstają pierwsze piramidy.
Dziki szybko związały kilka ruchów oporu. Podzieliły się na obozy. W końcu jeden dzik zaczął obiecywać reszcie, że uczyni tę ziemię im poddaną.
Na naszym strzeżonym osiedlu grasują dziki.
Osiedle jest strzeżone właśnie przez te dziki.
Odkąd wierzymy w potężne dziki z kosmosu boimy się wychodzić z domu.
Latarki i ćmy
No to była dyskoteka. Stroboskopy, lasery, takie małe żaróweczki, pałeczki fluorescencyjne, flesze i chyba jeszcze diodówki ale nie jestem pewien. W każdym razie tak się naoglądałem, że potem cały dzień mi się śniła epilepsja.
Jak zobaczyłem jej czułki przeszły mnie dreszcze. Była piękna, owłosiona, grubawa i z dachówkowato złożonymi skrzydłami. Miałem nadzieję, że nie poprzestaniemy na jednym wirażu. Co z tego, że toksyczna. Te co nie są, nie chodzą przecież na dyskoteki.
A wiadomo było, że tu zaraz będzie dyskoteka.
Zawsze w tym miejscu są. A one też zawsze toksyczne. Raz co prawda widziałem jedną z buławkami na czułkach i przyznam, że było to na skraju ekstrawagancji, orientu i magii ale jednak to nie mój typ i wolałbym pozostać w tej kwestii w zgodzie z sobą samym.
Przyczaiłem się na takiej drewnianej drewnianej poręczy. Myślę sobie: ech mała, chciałbym zobaczyć ten kokon, z którego wyszłaś, chciałbym cię zabrać na księżyc a tutaj na ziemi chciałbym być chociaż twoim ekranem dotykowym w jakimś dobrym smartfonie, koniecznie z nawigacją. Kombinowałem jak zagadać. Przyszło mi do głowy coś w stylu: Niezła jesteś, za takie czułki chciałbym mieć cię na zawsze a dalej nawijka o tym, że mam dom pod lasem, skuter, że interesuje mnie zdrowe jedzenie, siedzenie na płocie, zajmuje się stolarką a moim ulubionym owocem są czereśnie – chociaż to nieprawda. Bo prawda jest taka, że owoców nienawidzę, brzydzę się skuterami a najbardziej lubię siedzieć o tutaj, na poręczy. W dupie też mam cały ten świat, w ogóle nie obchodzi mnie polityka, kto z kim się przespał, komu urodziło się dziecko, czyj stary jeździł czołgiem i jakie wyszły nowe seriale. Nie układa mi się za dobrze a stolarką to chyba zajmuję się tylko w wypadku rozpierniczania swojego życia na drzazgi a potem ewentualnie jeszcze weterynarią w ramach wyciągania ich z własnej dupy.
Ale tak chwilkę sobie marzyłem, że może jednak dzisiaj się ułoży. Ona taka puchata i piękna, wzorek ma zajebisty i w ogóle wygląda trochę jak szyszka. Aż mi się od razu apetyt zrobił na igły sosnowe czy coś w tym klimacie. Może jednak po tylu bolesnych, niespecjalnie udanych razach uda mi się ją zawlec gdzieś po wszystkim. Zawsze słyszę, że nieźle się zapowiadało a jak przychodzi co do czego to i tak znikam co noc, w ogóle się nie staram i lecę właściwie na wszystko. Może ta będzie inna?
Gdy wjeżdża pierwsze oświetlenie, rwie mnie do tańca. Zastanawiam się czy już prosić o towarzystwo. Szybko jednak stonowałem. Kiedyś jeden kumpel mi opowiadał, że niby taka historia, że to jeden do drugiego mówi, że ty to jesteś słaby i pewnie nie polecisz a ten poleciał i się kompletnie spalił, tak że potem już nikt nie chciał z nim gadać. Borowiec – od podstawówki już zachowywał się jak debil. Kompromitacja na dyskotece to jest najgorsze.
No ale potem to już sam kompletnie zwariowałem. Kiedy wjeżdża tłuste światło, najlepiej mrygające, wtedy jestem królem tańca. Nie liczy się muzyka. Liczy się światło. Ja nie wiem co w nim jest. Ale kocham światełka. To jest tak, że można mieć różne hobby, wiadomo: ryby, stare monety, znaczki, zbieranie pyłku, sprzedawanie starych rzeczy na allegro, a mnie kręci wszystko co jest jasne. Dyskoteka mną rządzi i muszę przemieszczać się ciągle z miejsca na miejsce, z miejsca na miejsce i zawsze jak już myślę, że jest dobrze, że stoję odpowiednio to zmienia się rytm, zmienia się tonacja, zmienia się nastrój i wszystko mi się zmienia. Bo wiem jedno. W życiu muszę złapać światełko.
I zapominam o niej.
Bal przebierańców u Pani Robak
Była najgorsza. Kradła, oszukiwała, kłamała, obmawiała i była tak złośliwa, że jakby złość mierzyć decybelomierzem to był to krzyk dziecka, któremu ktoś wyrwał zabawkę razem z rączką.
Tak. Pani Robak kradła.
Miała krótkie kręcone, siwe włosy i oczy jak żaba. Stała na dwóch, przypominających boje serdelkach, które pięły się w górę aż po guzik źle skrojonych, damskich rybaczek. Dalej gruby, wełniany sweter opięty na rzędzie niewielkich ale konsekwentnie wznoszących się niemalże po szyję oponek. Na głowie nosiła ogromne okulary, w których mieściły się nie tylko brwi ale też częściowo czoło, w którego zmarszczkach wierciła się pogarda, podstęp i nikczemność.
Tak. Pani Robak kradła. Normalnie wyciągała ludziom portfele z kieszeni i toreb na ulicy. Na telefony miała specjalną, klejącą się packę i wyrywała je innym z rąk, kiedy stała po drugiej stronie drogi. Podpierniczała też złoto od jubilera, brukiew z warzywniaka, bieliznę z magla i do tej pory wszyscy zastanawiają się jak udało się jej niezauważenie wynieść telewizor z lombardu. Kineskopowy! Miała na pieńku z rabusiami banków, była zadłużona w krajowej kasie długów, wisiała kasę nawet żebrzącym żulom z deptaka, nie płaciła mandatów - nawet kanarom.
Pani Robak miała osiemdziesiąt siedem lat i mimo swoich problemów z kręgosłupem i laski która na dole zakończona była kółkiem, po to żeby nawet jej nie odrywać od ziemi, i tak potrafiła wracającemu mężowi z pracy wyrwać wypłatę z kurtki, mleko sąsiadce z siatki w sklepie, a nawet lizaka dziecku jak ją akurat naszło na słodycze.
Taka grabież trwała przez wiele lat aż Pani Robak stała się oficjalnym wrogiem numer 3 zaraz po Szatanie i Hitlerze. Trwałoby to i pewnie po dziś, gdyby nie to, że pewnego dnia na tablicy ogłoszeń w mieście pojawiło się nietypowe zaproszenie. Niniejszym ogłasza się, że znana wszystkim Pani Robak zaprasza pokrzywdzonych nikczemnością i dotkniętych skumulowanym złem na wielki bal przebierańców w swoim mieszkaniu.
Zdziwieni byli wszyscy, nawet jej dawni przyjaciele, z czasów kiedy to pracowała w kwiaciarni i dopuszczała się zaledwie kantowania na drobnych, doliczania dopłaty do celofanu i ciągłego moralizowania. Kwiaciarnię obrzucono kamieniami i podpalono a kwiaty bestii rozdano charytatywnie dzieciom w szpitalach.
Zdziwieni byli także jej przyjaciele z jeszcze dawniejszych czasów, kiedy miała zostać żoną bogatego przedsiębiorcy, który niestety w ostatniej chwili porzucił ją dla innej, następnie opluł jej matkę a potem podpalił samochód, który już zdążył jej przedślubnie podarować.
A także zdziwieni byli i ci jeszcze dawniejsi przyjaciele z czasów kiedy to pracowała w szpitalu..
Wszyscy więc przyszli na bal przebierańców Pani Robak - starej wariatki – złodziejki. Zgodnie przystali też na warunek przedstawiony w ogłoszeniu, ponieważ liczyli na to, że być może odzyskają swoje dobra a co więcej może dojdzie do nieobłudnego z jej strony pojednania. A jedyny warunek był taki żeby nie przychodzić we własnym kostiumie tylko zgodzić się na strój, który dostanie się przy wejściu.
Wszyscy byli zaskoczeni dobrami zgromadzonymi w jej malutkim mieszkanku na samym szczycie kamienicy. Każdy dostawał worek ze strojem i udawał się do specjalnego pokoju transformacji. Jakież było zdziwienie, gdy każdy na przyjęciu był przebrany za Panią Robak a ona sama raz na zawsze zniknęła.
Znicze Babci Moreli
Bo widzicie .. Bogaci ludzie to mają zawsze lepiej niż biedni, bo pieniądz robi pieniądz a z niczego nie ma nic. Tak powiem, taką prawdę powiem. Najgorzej, że ludzie to sukinsyny. Najpierw nakręcą, nakradną, sprzedadzą Cię, cały kraj sprzedadzą, z ruskimi się zbratają, po kawałku Ci dom wywiozą, samochody pokradną, porysują. Dzieci Ci oślepią, zabiorą co twoje, co nie twoje, a przede wszystkim – co nie ich. Takie są te ludzie, a Ty tylko na nich pracuj, płać im za podatki, za okupy, haracze, płać każdego dnia, sobie od ust odejmij, jak dostaniesz ciesz się i oczy aż przymykaj ze szczęścia. Koniec końców, ktoś musi robić, bo przecież z niczego nie ma nic, najpierw się narobił chłop, niewolnik a pan tylko uśmiechnięty od ucha do ucha, od rana do wieczora. Warunkiem dobrobytu jest wyzysk. A te ludzie to sukinsyny, nic tylko jak okraść patrzą, jak zaszkodzić a jak im kto krzywdę zrobi! Jezusie Nazaretański – czcigodny, taki pokrzywdzony mści się, gniewa, nigdy nie wybacza. Po sądach Cię ciągnie, ty nigdy sprawiedliwości nie dojdziesz a on od razu, taki człowiek co zły jest, od razu ma na ciebie wyrok. Ty jeszcze bardziej pogrążony, opluty, znieważony i jeszcze więcej płacić mu musisz, tak jest, tak to właśnie jest.
Tak mówiła Babcia Morela, która nazywała się naprawdę Elwira. Nie to jednak najważniejsze jest w historii, która opowiedziana musi być głównie, ze względu na babcię Morelę. Rok był 2011, zima. Miałem gęsią skórkę i ręce napięte od siatek pełnych zniczy. Stałem na przystanku. Autobusowa linia numer 8, jako jedyna, jechała przez całe Pięknolesie. Z góry do dołu – bo taki wprowadzony był tutaj porządek. Pięknolesie - miejscowość z kategorii totalnie nijakich, pełna sprzeczności, wyjałowiona, wyprana z tożsamości i pozbawiona uroku, czy ducha. Miejscowość przetransformowana. Administracyjnie pozbawiona miana wsi, formalnie zaprzeczająca faktu bycia autentyczną dzielnicą miasta, do którego została przedziwnie wcielona. Wieś moderne, gdzie mentalność prostackich poczciwców mieszała się z zakompleksionymi nowobogackimi. Sentymentalizm żarł się z odrażającą pustką i nijakością. Miejscowość wielu wcieleń, gdzie za każdą twarzą stoi co innego. Piękny, dawny las, Niemcy, traktory, krowy, repatrianci, wąskotorówka, kopalnia, przychodnia, plebania, szkoła, stara policja, nowa straż pożarna, kanał, boisko do koszykówki, dom kultury, park a na koniec jeszcze cholerna autostrada i Auchan. To wszystko i jeszcze więcej wymieszane jak błoto patykiem bez szacunku dla chronologii i konsekwencji a przede wszystkim dla tych biednych, skołowanych ludzi, którzy każdy z tych obrazów mieli, jak pręgi, odbity na twarzach. Wszyscy oni czekali na przystanku na autobus. Jedni czekali na stary czerwony autobus, inni na nowy żółty, chociaż i tak, koniec końców, wszyscy pojechaliśmy tym samym autobusem linii numer 8, którym przyjechał po nas, nie kto inny jak właśnie babcia Morela.
W środku 42 miejsca – nie licząc stojących – z różnych parafii i różnej kondycji. Od tych staroświeckich z gryzącą, szarą powłoką fotela, poprzez czerwone, owinięte imitacją imitacji skóry, po podarte, z wystającą gąbką i popisanymi czarnym markerem oparciami. Diodowy wyświetlacz oznajmiał imieniny Marcela i Honoraty. Groteskowa zdobycz techniki, do kompletu z autobusem, została podarowana babci Moreli w zamian za 35 lat ciężkiej pracy w środkach komunikacji miejskiej – zamiast emerytury. Jechaliśmy więc dalej, przy ciągłym akompaniamencie monologów bez wyraźnego końca, początku, czy bodźca. Pretensje naniesione na język były jak mijany krajobraz - jak zaorany przez pijanego czołgistę grunt a każda z bron innym pokoleniem, a wszystko dodatkowo przewalone gnojem, posypane kostką brukową, przyozdobione choinkami i dziećmi wracającymi ze szkoły.
Babcia Morela nawijała dalej: I tak mówili, że to rewolucja będzie. Głupio gadali, co oni tam wiedzą. Ledwie wygód zabrakło wszystkich a już na ulice chcą wychodzić. Że mało im. Przyzwyczaili się, że dobrze, że wygodnie. Wolności im brakuje. Jakiej wolności? Ludzie złoci. Ja jechałam, pamiętam, wagonami jechałam. Wieźli nas. Brudni wszyscy, głodni, niebo nad nami i stukot kół pociągu. Otwarte z góry wagony były. Na worku z suchym chlebem siedziałam. Dzieckiem byłam, nie pamiętam nawet za dobrze. Siedziałam, wyczułam, że dziurka jest we worku i tę dziurkę palcem poszerzyłam, chleb kruszyłam i jadłam. Mała byłam, głupia. Co się tego chleba najadłam.. a ludzie płakali, że nie upilnowali, że brakuje dla wszystkich. A dziecka może i szkoda ale wszystkich szkoda. Taka bida była. Dobrze jak jeszcze pociąg jechał, bo nie raz to tak stanął w polu i nas tak trzymali. Ksiądz Łukasz pamiętam, taki ciemny, szczupły, wysoki. Chory biedny leżał, pobity. Oczy takie ciemne. On chory, kaszlał tak strasznie. Zamęczyli wszystkich. Wagony otwarte, deszcz lał się na głowę a jak słońce świeciło to nagrzewał się ten wagon, parzył ludzi normalnie.
Starsi ludzie przytakiwali cicho, młodzi klęli pod nosem, albo poprawiali słuchawki, bo było to na raz tak wzniosłe jak nieznośne. Klepanie babci Moreli jak stukanie kół autobusu o drogę raz szutrową, z dziurami i kałużami, potem o asfaltową z prześwitami dawnego bruku, kończąc na gładkiej, pomarszczonej jak Morela toni świeżo wylanego asfaltu. A droga wiodła przez Pięknolesie jak przez kiszkę, wzdłuż szczęśliwych posesji z ogródkiem, przez piętrówki, straż pożarną, pocztę, kościół, sklepy a w to nawtykane jeszcze przystanki, kawałki chodnika, place, skrzyżowania i kępy drzew. Przez karykaturę przedmieścia i symulację poczciwej wsi. Kocioł z wrzącymi bazgrołami na transformatorach – zapewniającymi lojalność jednej drużynie piłkarskiej i wrogość do innej, poczciwymi starcami, dzieciakami grającymi w piłkę, jeżdżącymi na rowerach i ziomkami wciągającymi fetę, w samochodzie pod sklepem. Żadnej konsekwencji.
Pełna determinacji była za to podróż Babci Moreli, która to, przerywając wywód, wciskała guzik i wypuszczała ludzi do ich światów na kolejnych przystankach. Jasne dla wszystkich było, że dla niej cel jest jeden – cmentarz. Jednocześnie Szeol, cyrk, forum, Avalon i przystań. Dojechała do górnego skrzyżowania, zaraz obok hipermarketu i ciągnącej się, wzdłuż autostrady nitki ekranów dźwiękochłonnych. Zrobiła nawrót i skierowała autobus z powrotem wgłąb Pięknolesia. W środku było już pusto, bo tylko babcia Morela chodziła jeszcze na cmentarz. Znana była z tego zamiłowania do pomników, wiązanek, zniczy, kwiatów i ozdób. Posądzona o fetyszyzm, przesadę, dewocję, zacofanie, zamordyzm i ciemnotę. Nie robiła sobie z tego nic. Była nie do zdarcia i nie do przegadania.
Przy bramie ciągnęła dalej: komu tutaj ten kiosk przeszkadzał? Może powiesz? Stare ludzie to, gdzie teraz gazety kupią, papierosy, gdzie ludzie kupią? Toż to kiosków u nas było, żebym Ci nie skłamała, chyba ze cztery. Ja wiem, że ja nie czytam. Gazet a książek to dopiero. Telewizor mi ciężko oglądać. Mnie teraz oczy bolą. Szczypią i łzawią. Normalnie człowiek stary, chciałby coś jeszcze zobaczyć a nie może. No nie da się, tak łzawią. Na jedno oko to miałam operację ale na drugie to muszę czekać dwa lata i osiem miesięcy. Dopiero taki termin jest. Tyle ludzi, pęka w szwach wszystko, to tego normalnie nie idzie pojąć, jak to jest wszystko, rozumiesz, zbudowane tutaj, że ci lekarze nie nadążają leczyć. A najgorzej jak mnie w nocy obudzi, jak mnie tak w nogach kręci. Wykręca normalnie na wszystkie strony. Jezu, jaki to jest ból. To ty sobie nawet nie próbuj tego wyobrażać. Wstaję wtedy i chodzę. Nie raz z godzinę chodzę albo dwie. Telewizor sobie włączę, spirytusem salicylowym nacieram i chodzę. Stary człowiek to jest normalnie... do wyrzucenia. Rozumiesz to. Do czego ja jestem – taka babcia. Do wyrzucenia. Na śmietnik.
Dziesiątki razy słyszane wrzynało się to w głowie gorzej niż McDonald, Coca Cola, Biedronka, Tesco, wsączało silniej niż teorie spiskowe i spirytus w nogi babci Moreli. A zaczynała się opowieść sztandarowa, epopeja o tym kto, gdzie, dlaczego, za co, skąd, dokąd.
Tu leżą starzy ludzie a tam młodzi leżą. Tam leży Jasiek co z dziećmi groby mył na cmentarzu, ostatni został i pomnik go przywalił. Wypadek. Straszna tragedia. Na miejscu zmarł. Pamiętam jak dzwony waliły na kościele, jak zawsze, kiedy ktoś umierał. Kwiaty tu zostawię, bo akurat wyprałam. Tu Kazimierz, co całą wieś strzygł, bo dostał z ameryki maszynkę do włosów – elegancką. Majster z niego był – wszystko umiał zrobić. Tu Wojtek co w piłkę grał, obok Jadzia co do podstawówki z nami chodziła i zamiast w polu pomagać potem to uciekała, za chłopakami, na zabawy chodziła, a do kościoła to jej nie było po drodze. Co z nią problemów było. A tam tato mój, mama, siostry i bracia - zaraz obok Cześka co się powiesił. Tu wszędzie zapalimy po zniczu.
Tak nas tu przywieźli i wybierali sobie ludzie gospodarstwa. Niby według majątku co im zabrali ale wszystko można było. Koło Anielki mama chciała mieszkać i dlatego takie gospodarstwo wybraliśmy. Tam gdzie bunkry są, to mieliśmy pole. A tutaj leża widzisz Ci, co budowali autostradę i Auchan w miejscu, gdzie kiedyś był staw. Nigdy bym nie powiedziała, że tam tyle asfaltu wyleją. Rany boskie. A to normalnie pola były takie. Ojciec tam nad ten staw na ryby chodził a teraz parking, stacja benzynowa. Wszyscy tu leżą. Trupem padli jak zobaczyli ceny, co skoczyły – to mi się żart udał. Daj tutaj ten duży, czerwony, ja potem przyjdę to tylko wkłady wymienię. Obok leżą ci co sklepy mieli, tutaj to daj dla nich jeszcze ten żółty. Tu też starej Hance, co na przystanku zamarzła poświecimy. Broni co na poczcie pracowała i z pieniędzmi uciekła a potem to na tę pocztę napad był. Myślałby kto, w biały dzień, jeszcze południa nie było a ludzie ludziom tu chcieli pocztę obrabować.. Tego jeszcze nie grali.
Ostatni poczciwy pijak w Pięknolesiu. Teraz tylko matoły w samochodach z przyciemnianymi szybami. Jedzie taki głupek, na ludzi nie patrzy, tylko basy mu tak łupią. A pan Raptus patrz jak grzecznie leży. Ten co to o sobie mówił, że on jest „człowiek”. Mówił „Nie dasz człowiekowi 2 złote do wina?”, „Człowiekowi odmówisz?”. Może pijak był, menda i złodziej ale jeszcze z tych starych, co im z gumofilców słoma wyłaziła. Włosy poklejone miał, co odstawały od łysiny jak promienie słońca, które dzieci rysują w przedszkolu. Koszula wisiała na nim jak za karę, przepocona i rozdarta. Końcówkę życia przesiedział na skrzyżowaniu, na skrzynce z kablami. Jak na tronie siedział, na środku, król komunikacji.
Wici starej wariatce, co chodziła z siatami dzień w dzień, do miasta. Pieszo łaziła, zawsze w tych trampkach, nigdy nie wiadomo po co ale zawsze też wracała. Siaty miała wyładowane gazetami, chustkę na głowie i tak cały czas głową kiwała. W zrujnowanym domu mieszkała. Jeszcze kiedyś jak syn żył, to jeszcze, jeszcze ale potem ludzie to już nie zajęli się. Zresztą walnięta ona była, nie szło się z nią dogadać ale wracała zawsze. Zawsze w tych trampkach.
Tutaj leżą Ci co wyjechali. Złote dzieci. Tacy młodzi. Nie raz płakałam, że oni tak daleko od domu, od rodziców, od wszystkich tutaj. Od siebie samych. A co tam jeść, a co tam pić, co tam robić za tą granicą. Wszyscy pojechali za chlebem, kiedy tam nawet chleba nie ma i stąd wozili cały chleb tam. Aż ja tutaj musiałam placki ryżowe jeść. Tacy mądrzy byliście, najlepsze szkoły pokończone a tam w sklepach na kasie, w biurach z telefonami. Za szczęściem wyjazd i całe życie tylko widzieć plecy tego szczęścia. Bo nowe buty to nie szczęście. Patrz jak leżą w tych butach. Umarł w tych butach. Tego jeszcze nie grali.
Tych miejsc było tyle, że trudno policzyć. A na koniec zawsze babcia Morela mówiła: Tu daj wszystkie znicze, co Ci zostały i pal każdy, jeden po drugim, pal do cholery jasnej jak z karabinu. Za tych co pomordowani, za dzieciątka co ktoś za nogę i o ścianę, za wujka Michała co go na płot nabili, za babcię Józię co uratowała Stefkę, bo poduszką ją przykryła i udawała, że ma tyfus tak, że nie podeszli, bo się skurczybyki Boga nie bali, ludzi się nie bali ale tyfusu się bali. Dziecko sine z pod poduszki wyszło i nie oddychało ale to dzieci mają do siebie, ze z jednej strony kruche jak liście a z drugiej to wytrzymałe, że nawet najgorszego skurczybyka przeżyją. Za Tadka co z wojny nie wrócił. Za matkę Tadka co go zostawiła jak uciekała. Pal tutaj za tych co głód cierpieli, co domy tu pobudowali, za tych co ich z stąd z domów wyrzucili. Za tych co ci piasek przywieźli na podwórko, żebyś miał się jak bawić. Za rodziców Andrzeja zapal, bo wszystko mu oddali, życie poświęcili, żeby szkoły dobre skończył a w dom im piorun strzelił i spalili się żywcem. Za każdy wysiłek pal znicz. Za siebie też zapal, bo ty też umrzesz tak jak umarli już wszyscy i żebyś pamiętał, bo nie ja nie wiem jaka jest teraz granica, kto ministrem sprawiedliwości, na modzie się nie znam i poglądów nie mam za wiele i się wolę nie odzywać ale co przeżyłam to wiem i że oni nie żyją też wiem. Dlatego pal syneczku te znicze. Bo kraj Ci rozkradną dalej Ci sami, tylko inni, źle wszytko będzie jeszcze nie raz. Ja wiem, że Ty młody i głupi i modlę się nie raz za Ciebie i płaczę po nocach. Ja wiem, że świat byś chciał zmienić, że głupie gadanie babcine, co go już nikt nie chce pamiętać.
Historia ta powinna być opowiedziana ze względu na babcię Morelę. Nieznośnego Prometeusza, któremu ciągle noszę znicze.